Pisząc te słowa, jestem w Stanach od nieco ponad tygodnia. Gdy minął równo tydzień byłam zszokowana tym, że to „już” tydzień.
Z pewnością na te zmieniające się w błyskawicznym tempie dni wpłynął nasz jet lag, sporo spacerów z Emilką, ale też i konieczność zrobienia wszystkiego, by moja dwulatka jak najlepiej się tutaj zaklimatyzowała. A to nie było takie najłatwiejsze.
O tym z kolei, jak poszło nam z długim lotem i całą podróżą, będziecie mogli przeczytać w osobnym tekście, który pojawi się niedługo na blogu.
Jak naprawdę wyglądają Stany? Jestem przekonana, że nie tylko tydzień, ale nawet i kilka miesięcy to będzie zbyt mało, aby dać na to jednoznaczną odpowiedź. Z pewnością wiele stereotypów już te pierwsze dni obaliły, jednak jeszcze mnóstwo odkrywania tego kraju przed nami!
Przygotowania
Gdy ogłosiłam online, że wyprowadzamy się do USA miałam to szczęście, że odezwało się mnie kilkoro czytelniczek mieszkających w Stanach. Wymieniałyśmy wiadomości, maile, dostawałam masę wskazówek, które notowałam, a później wprowadzałam w życie. To było bardzo, bardzo pomocne! Jeśli mieszkacie gdzieś poza granicami kraju i słyszycie, że ktoś kogo znacie chociażby tylko online się do „Was” przeprowadza, to napiszcie do tej osoby. Jestem pewna, że będzie to dla niej ogromna pomoc! Jedna z tych osób od kilku miesięcy mieszka właśnie w San Francisco. Nie wyobrażacie sobie nawet, jak wielką ulgę poczułam mogąc jeszcze z Polski rozmawiać z Polką na temat życia w mieście, które za kilka tygodni miało stać się moim miastem. Z Julitą miałyśmy okazję się już spotkać na żywo na miejscu i było to super doświadczenie. Choć mam nieodparte wrażenie, że wypytywałam o wszystko jak jakiś natręt ;) Wszystkie te rozmowy były dla mnie, dla nas, bardzo pomocne jeśli chodzi o pierwsze dni w USA. Nawet jeśli chodzi o samo szykowanie się do podróży! Łatwiej było mi też chociażby ogarnąć na miejscu zakupy, bo wiedziałam, że istnieją sklepy, w których znajduje się „normalne” jedzenie i wcale nie musimy być skazani na fast foody.
Gdzie my jesteśmy?!
Nie da się jednak przygotować na to, jak będziesz się czuć nagle znajdując się w obcym państwie. Piszę „nagle” ponieważ kompletnie nie czułam przez pierwszy tydzień, że jesteśmy w USA. Nadal wydaje mi się to nierealne jednak już w innym znaczeniu, niż na samym początku. Wpływ na to najpewniej ma dość krótka, jak na przeniesienie się na drugi koniec innego kontynentu, podróż. Wiem, wiem, te 14 godzin lotu to wydaje się naprawdę sporo. Gdy doliczymy do tego dojazd na lotnisko, konieczność wcześniejszego przybycia, odbiór bagaży, formalności na lotnisku po wylądowaniu, dojazd do mieszkania z lotniska, to wychodzi około 17 godzin podróży. Wcale nie tak mało, prawda? A jednak dla mnie dość mało jak na tak dużą zmianę miejsca zamieszkania. Na tyle mało, by zastanawiać się jak to się stało i gdzie my jesteśmy?! ;)
Bezpośredniość
To, co zwraca od razu uwagę w nastawieniu Amerykanów, i co ułatwia aklimatyzację, to ich podejście do drugiego człowieka. Nie chodzi mi o tą obgadaną na wszystkie strony uprzejmość, o której niektórzy mówią, że jest sztuczna.
Już na lotnisku doświadczyliśmy bezpośredniości i takich zwykłych rozmów, o które w Polsce ciągle jeszcze trudno.
Ta bezpośredniość sprawia, że łatwo wchodzi się z Amerykanami w pogawędki, żartuje czy też wzajemnie sobie pomaga. Nie jest to bycie na siłę uprzejmym i sztucznie uśmiechniętym, choć pewnie znajdą się też i takie osoby. To bardziej taki luz w ich stylu bycia, który sprawia, że przyjemniej się tu żyje.
Kryzys
Zastanawiałam się, czy o tym pisać, szczególnie że istnieje spore prawdopodobieństwo, że będą czytać ten tekst moi rodzice. A kompletnie nie chciałabym ich niczym zamartwiać.
Z drugiej jednak strony, totalnie nie chce przedstawiać jakiejś polukrowanej wizji życia. Nigdy tego nie robiłam i nie widzę powodu, by miało się to zacząć właśnie w San Francisco.
Przyszedł do mnie dzień, a właściwie to późna noc tutaj w Stanach, będąca dniem w Polsce, w którym to totalnie się rozkleiłam. Pewnie gdyby USA były którymś z kolei krajem, do którego się wyprowadzamy, moje odczucia byłyby zupełnie inne. Na pewno też nie miałabym tak dużej dawki emocji gdybym nie była mamą.
A tak, musiałam poradzić sobie z poczuciem winy, że tak oto przeze mnie moja córeczka tak źle znosi pobyt w nowym miejscu, i że za miesiąc będę jej fundować kolejną przeprowadzkę.
Dokładając do nich moje ogromne zmęczenie, niewiedzę na temat tego co znajduję się w naszej najbliższej okolicy i niepewność, czy aby na pewno to była taka dobra decyzja, powstała mieszanka wybuchowa.
Potrzebowałam chwili, by dotarło do mnie, że przecież i tak mieliśmy się przeprowadzać w styczniu i Emilka przechodziłaby przez podobną dezorientację. Bo przecież jej stres nie wynikał z tego, że jest w Stanach Zjednoczonych (umówmy się, nie ma obecnie o tym pojęcia, że są jakieś Stany Zjednoczone i jakaś Polska), a samego faktu znajdowania się w nowym mieszkaniu.
To, co wyprowadziło mnie w największym stopniu z tych gorszych chwil, to oczywiście działanie. Najgorsze, co można zrobić gdy czuje się tak duży stres to dać mu się sparaliżować. Pisałam o stresie w TYM materiale i bardzo go Wam polecam.
Zamiast próbować się uspokajać, tłumaczyć i wyciszać, po prostu wychodziłam na miasto. Raz, drugi, trzeci, później pierwszy raz, drugi, trzeci sama z Emilką. I może wydać się to niektórym z Was śmieszne, ale pierwszym wyjściem tylko we dwie stresowałam się tak bardzo, że to było aż śmieszne ;) Cóż jednak mogłam zrobić – zabierałam nasze tobołki i ruszałam w miasto. Bardzo wyjątkowe, swoją drogą! :)
O co chodzi tym Amerykanom?!
Sporo rzeczy w tych pierwszych dniach mnie zaskoczyło i sporo bawiło. Zamiłowanie do dużych samochodów, opakowań jedzenia, przypraw, piekarników, lodówek, zlewów w kuchni. Te wszystkie rzeczy faktycznie są większe. Samochodów średniej wielkości, które w Polsce widuje się w większości jest dość niewiele. Wydawałoby się, że po nic, że to taka zachcianka. Po kilku jednak dniach widzę, jak bardzo ta o 30% szersza lodówka i piekarnik się przydają. Jak świetnie używa się przypraw w pojemnikach, a nie w saszetkach i jak ta głęboka komora zlewu ułatwia pracę w kuchni. Banalne sprawy, a jednak mają znaczenie.
Wielokulturowość
Dopiero będąc w Stanach zrozumiałam, o co chodzi w narzekaniu na przemysł filmowy i serialowy jeśli chodzi o niewystarczająco dużą różnorodność etniczną. To, co widzimy na ekranach jeśli chodzi o aktorów reprezentujących różne grupy etniczne ma się nijak do tego, co widzi się USA na żywo. Być może w stanach bardziej konserwatywnych trudniej o taką wielokulturowość, jednak w San Francisco zdecydowanie nie będziecie słyszeć jedynie języka angielskiego! A nawet jeśli będziecie go słyszeć to wcale nie od „uprzywilejowanych, białych Amerykanów”. Na porządku dziennym jest też nieznajomość u niektórych osób języka angielskiego w stopniu większym niż minimalne porozumiewanie się. To było, i nadal zresztą jest, dla mnie zaskakujące, choć tez jednocześnie nie wiem, czy czasem nie jest wygodniej udać, że się po angielsku nie mówi. Co ciekawe, dość łatwo jest, mówiąc po hiszpańsku lub chińsku, nie mówić w USA po angielsku. We wszystkich punktach obsługowych, urzędach, na stronach internetowych, standardem jest dodatkowy język hiszpański, w sporej ilości miejsc też i chiński. Gorzej gdy traficie na kierowcę UBERa który po angielsku nie mówi, tak jak nam się to zdarzyło, ale od czegoś powstała ich aplikacja w takiej formie, by komunikacja z kierowcą nie była potrzebna ;) Ta wielokulturowość jest dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. Odświeżającym i otwierającym w większym stopniu umysł na świat. I wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie sprawia ona że czuje się człowiek tą mieszanką przytłoczony. Wręcz przeciwnie! Jeszcze lepiej zaczynam się czuć we własnej skórze widząc tak wielką różnorodność. Jest w niej miejsce dla każdego, niezależnie od gustu, wyglądu, sposobu ubierania, zachowania, czy języka. Ciekawie jest brać w tym udział!
Interesuje Was coś konkretnego w tematyce życia w Stanach? Dajcie znać, chętnie napiszę dzieląc się swoimi wrażeniami! :)