Wbrew pozorom i pewnie temu, czego wiele z Was się po tytule tego tekstu spodziewa, to nie będzie tekst o równouprawnieniu, szklanym suficie, sile kobiet, i tak dalej i tak dalej.
Mnie wyjątkowo interesuje ta sytuacja z punktu widzenia nie związanego z polityką, a wiążącego się bezpośrednio z postacią kobiety dążącej do wyznaczonego celu.
W materiale nie odnoszę się kompletnie do tego, czy to dobrze, czy też źle, że wygrał Donald Trump, a przegrała Hillary Clinton, bo to nie jest blog ani też wpis polityczny.
Piszę jedynie o położeniu, w jakim znalazła się kobieta z punktu widzenia kobiety właśnie. I to takiej kobiety, której bardzo zależy na tym, aby nasza płeć rosła w siłę.
[fb_button]
Odkładanie siebie na półkę
Bez większego wgłębiania się w biografię Hillary Clinton, która jest swoją drogą wartą poznania, jej historia zawodowa to opowieść o wielkich sukcesach i rezygnacji z odnoszenia kolejnych.
W początkach swojej kariery, podczas gdy Hillary była jeszcze panną Rodham, a następnie panią Rodham-Clinton i świeżo upieczoną prawniczką, wiele osób wieściło jej o wiele większą karierę niż Billowi i z podziwem obserwowało jej aktywność w sferze polityczno prawniczej.
Po tych sukcesach Hillary, w dużym uproszczeniu to przedstawiając, podjęła decyzję że wyjedzie z Waszyngtonu i będzie trwać przy boku Billa Clintona, który wówczas miał wchodzić w rolę gubernatora Arkansas.
Hillary odstawiła więc siebie na jakiś czas na boczny tor. Pewnie kierowało nią uczucie, chęć stworzenia rodziny, być może też już wtedy miała ułożoną strategię na wspólny rozwój Bill + Hilary.
I nie ma w tym nic złego. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni mają prawo do tego, by dbać nie tylko o swój rozwój zawodowy, ale też i tej osobisto rodzinny!
Tyle tylko, że to był dopiero początek odkładania siebie na półkę w wydaniu Hillary Clinton.
Odrzucanie własnego „ja”
Dalsze kroki Hillary pojawiły się w momencie, gdy jej mąż poniósł pierwszą, większą polityczną porażkę. W dużym stopniu przypisywano ją właśnie Hillary.
Ta młoda kobieta z dość postępowymi poglądami, „nieułożonym” wówczas wyglądem i śmiałymi wypowiedziami nie spodobała się społeczności konserwatywnego stanu Arkansas.
To więc, co zrobiła Hillary to dostosowanie swojego oblicza do takiego, jakie będzie „odpowiednie” i „wystarczająco dobre” dla elektoratu. Zmieniła swój sposób wypowiedzi, ubierania się, czesania, dobierania dodatków.
Odrzuciła to, co było dla niej naturalne na rzecz tego, co miało przynieść korzyści polityczne jej mężowi, i w przyszłości również i jej. Zarówno bowiem ona sama, jak i bliskie jej osoby mówiły często i głośno o tym, że Hillary już w latach 90. podjęła decyzję, że będzie chciała w przyszłości sama ubiegać się o fotel Prezydenta.
Każda więc decyzja, krok i detal, dotyczący choćby jej wyglądu, miał zaważyć na jej przyszłości za kilkanaście/kilkadziesiąt lat.
W świecie polityki, ale też i show biznesu, często też i biznesu bez „show”, wizerunek jest bardzo istotny. Wiele razy zdarza się, że ktoś dopasowuje go do określonego schematu, który będzie „dobrze widziany” i w wielu przypadkach kończy się to dobrze dla osoby, która taką przemianę przechodzi.
Trudno mi jednak oprzeć się wrażeniu, że w przypadku przemiany Hillary mieliśmy do czynienia z wejściem przez nią w rolę, która niewiele miała wspólnego z jej faktycznymi przekonaniami i stylem bycia. Czego jednak nie robi się dla męża, prawda?
„Przymykanie oczu”
Myślę, że nie będzie przesadą gdy napiszę, że Hillary Clinton to jedna z bardziej, jeśli nie najbardziej, upokorzona publicznie kobieta przez swojego męża.
Skandale z Billem Clintonem w roli głównej, w których to Hillary stawała murem za swoim mężem ślepo wierząc i ufając jego zapewnieniom, były wydarzeniami, w obliczu których wiele kobiet zrezygnowałoby z dalszego trwania w takiej relacji.
To się nie stało w przypadku związku Clintonów i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jedynym do tego powodem było zaciśnięcie zębów przez Hillary tylko dlatego, że upatrywała ona w lepszym świetle swoją już dalszą karierę polityczną z jednak mężem – prezydentem przy boku niż bez niego.
W końcu poświęciła dla dobra swego męża i potencjalnych korzyści politycznych dla niej wynikających z tego związku, tak wiele że czymże mogłoby być jeszcze jedno, kolejne poświęcenie? Ciężko mi wyobrazić sobie kalkulacje, jakich w tamtym czasie dokonywała.
Pewne jest, że był to kolejny moment, w którym ponownie odstawiła siebie na bok i w myśl tego, co sama chciała docelowo osiągnąć, weszła w rolę, o której była przekonana, że będzie potencjalnie najlepsza. Według opinii publicznej, politycznych przeciwników, przyszłych wyborców.
Ostatnia w kolejce
Hillary Clinton całe swoje życie ułożyła pod przygotowanie się do roli Prezydenta. Każde z zajmowanych przez nią stanowisk, każda pełniona rola polityczna i wszystkie dni jej aktywności zawodowej miały doprowadzić ją do pełnienia najwyższego urzędu w Stanach Zjednoczonych.
Pod tą rolę ułożyła nawet swoją decyzję o pozostaniu w związku, który miał jej przynieść polityczne korzyści górujące nad tymi ranami osobistymi, które niewątpliwie wniósł w jej życie.
Ustawiła siebie i swoje aspiracje jako ostatnie w kolejce w myśl tego, że przyjdzie na nią w pewnym momencie czas. Musi jeszcze „tylko” trochę poczekać i trwać w roli, która miała być tą, jakie oczekuje od niej polityczny świat, a przede wszystkim, jaką dobrze odbierze elektorat wyborczy.
Hillary Clinton bez wątpienia zaszła nieprawdopodobnie daleko. Nie można jej tego odebrać i jej droga z pewnością była, jest i będzie inspiracją dla wielkiej rzeszy kobiet.
Nie zmienia to jednak faktu, że nie udało się jej osiągnąć tego, do czego dążyła przez całe swoje życie.
Rozumiem nawet dlaczego nie pojawiła się w noc wyborczą gdy już wiedziała, że nie spełni się to, w imię czego poświęciła całe swoje życie i czemu podporządkowała swoje decyzje, osobiste i zawodowe. Rozumiem jednocześnie nie potrafią wyobrazić sobie, jak ogromną gorycz musi teraz odczuwać.
To ogromna osobista porażka kobiety, której decyzje mające zapewnić jej ostateczny triumf doprowadziły ją do ślepego zaułka, w którym warto zadać sobie pytanie „czy było warto?”.
Jak to ma się do nas?
To, przed czym przestrzegam wszystkie kobiety, to uleganie pokusie trwania w mało komfortowym dla nas położeniu w imię potencjalnego wyższego dobra.
Jest to sposób myślenia nieobcy wielu kobietom, które trwają w relacjach, w których pojawia się zdrada, przemoc fizyczna, przemoc psychiczna. Wytłumaczeniem na pozostawanie w tych związkach jest często dobro dzieci, trudność poradzenia sobie samodzielnie z finansami czy też odbiór naszej decyzji przez rodzinę, bliskich, społeczeństwo.
Często w ramach usprawiedliwiania takiej decyzji słyszy się zdania ze słowami „przynajmniej” lub „ale za to”. Czyli ceną za zapewnienie dobrych warunków materialnych ma być zgoda na przykład na skoki w bok naszego partnera – „Zdradza mnie, ale przynajmniej zapewnia naszej rodzinie dobre warunki życia.”
Dobre warunki życia każda kobieta może zapewnić sobie sama, niezależnie od tego, jakie relacje ma ze swoim partnerem czy małżonkiem. Przekonanie, że nie odstawiło się siebie samej na boczny tor, również zapewniamy sobie samodzielnie – poprzez nasze czyny i życiowe wybory, nawet jeśli nie należą one do tych najprostszych.
[fb_button]
Czy warto robić jest to, co „wypada”, wydaje się być opłacalne i zaciskać zęby w imię „wyższego dobra”?
Wiele kobiet to robi, każdego dnia i to z powodów o wiele bardziej błahych niż chęć zostania Prezydentem.
Bo „tak jest łatwiej”, bo „jak to będzie z finansami”, „jak to będzie z dziećmi, rodziną, znajomymi”.
I w obu tych sytuacjach, powtarzam się teraz zadając to samo pytanie – czy warto poświęcać siebie dla_______ (wpisz dowolne)?